Jesteśmy w Mirissie. Jest bardzo wcześnie, bo 4 nad ranem. Wstajemy i szybko do tuk-tuka bo idziemy na mini statek. Mamy dzisiaj w planie oglądać wieloryby i delfiny. Wypływamy na ocean. Po 3 godzinach pełne radości wysiadamy ze statku. Załoga zaprzyjaźnia się z nami i tak jakoś kolejne dni spędzamy na wesoło z nimi.
Idę plażą. Sama…
Dorota smaży się na słońcu, a ja idę szukać cienia bo już mózg mi paruje od gorąca. Siadam w bezpiecznym miejscu, nie dosięga tu ani jeden promień a ja mogę rozkoszować się widokiem na rajską plażę w Mirissie. Dorota ma za chwilę do mnie dołączyć. Siedzę zatem w tej ciszy, zakładam słuchawki i delektuję się chwilą. Nagle podbiega do mnie chłopak i klepie po ramieniu krzycząc: „Kasia, Kasia!!!”. Wyrywa mnie brutalnie z rozmarzonej bajki jaka właśnie klarowała się w mojej głowie i mówi, głucha jesteś! Wołamy Cię i wołamy a TY NIC!!!!
Okazuje się, że oni siedzieli sobie pod drzewkiem a ja ich po prostu minęłam. No to wraz z kolegą dołączyłam do reszty. Potem nie wiem nawet kiedy dołączyła do nas Dorota. Siedzimy i gadamy o wszystkim i niczym.
W trakcie rozmów pytamy naszych kolegów o możliwość przepłynięcia łódką przez dżunglę bo słyszałyśmy, że w okolicy jest taka możliwość
I, czy da się tak mniej turystycznie a bardziej na dziko? A oni na to: „Chcecie dżunglę? Zapraszamy na nasz katamaran!” Cokolwiek to znaczyło wpakowaliśmy się w tuk – tuka i skuter. Po chwili jechaliśmy przez tropikalne lasy, w piątkę w tuk-tuku jest serio ciasno, ale jak śmiesznie. Nie wiem gdzie jedziemy, ale jedziemy! Kapitan jest bratem kobiety u której nocujemy, także zakładam, że nie wywiozą nas do lasu i nie zabiją 🙂
Katamaran i dżungla naprawdę istniały!
Po 20 min. jazdy wysiadamy i moim oczom ukazuje się zbita dechami tratwa. I słyszę, tylko by wsiadać na ich osobisty katamaran! No ok, jesteśmy w sercu dżungli. Nabijają się z nas, że zjedzą nas krokodyle, które tu grasują po czym jeden chłopak wskakuje do wody. My krzyczymy, by wracał i wszyscy wybuchają śmiechem, łącznie z nami. Dałyśmy się nabrać! Wariaty jedne! Płyniemy tak 10 minut. Nagle zza drzew wyłania się stary, zaniedbany dom. Wychodzi starszy mężczyzna. Ich lokalny wujek. Kimkolwiek był – był unikatowy. Odziany tylko od pasa w dół w buddyjską spódnicę. Nic po angielsku! Ale przywitał nas gościnnie. Pokazał dom, oprowadził po ogródku. Chłopaki zebrali to co spadło z drzewa i przygotowali na poczęstunek. Świeże mango prosto z drzewa! Pycha! No i szukaliśmy małp, oglądaliśmy okoliczną roślinność i modliłam się by nie rozwalić sobie nóg w tych zaroślach, bo o skaleczenie niewiele trzeba było.
Wujek opowiadał po lankijsku, chłopaki tłumaczyli po angielsku. A potem wracaliśmy przy zachodzie słońca. Droga powrotna wydawała się jakaś dłuższa. Chyba wszystkim tak się podobało, że chłopaki wiosłowali dwa razy wolniej. A potem wsiadłam z kapitanem na skuter i jechaliśmy jak wariaci przez dżunglę. Sampath zafundował mi dłuższą przejażdżkę, gdzie myślałam, że serce mi wyskoczy na zewnątrz z prędkości jaką osiągnęliśmy. Trzeba było uważać na gałęzie bo można było dostać prosto w twarz. Nie miałam wyjścia, objęłam go rękoma mocno w pasie i pojechaliśmy jak szaleni przez dżunglę.
Tego dnia nie zapomnę
Wujka, który je to co spadnie mu z drzewa i żyje bez prądu. Tego ich katamaranu, szalonej jazdy tuk-tukiem a potem na skuterze. Nie zapomnę też tych godzin śmiechu, dobrej zabawy i długich rozmów. I chciałam dżunglę? To miałam i to taką konkret!